To tylko początek dziwnych, na pierwszy rzut oka niewytłumaczalnych wydarzeń, jakie mają miejsce w Cukrówce. Codzienność mieszkańców tego miasteczka nie należy do najjaśniejszych. Życie na prowincji, którą omijała historia, samo w sobie nie jest łatwe. Do tego dochodzą tragiczne wypadki, lokalni wariaci, lunatycy, coś złego, co zagnieżdża się w okolicznej młodzieży i tajemnica sprzed lat.
Tę dziwną, niepokojąca historię poznajemy z punktu widzenia nastolatki. I tu nasuwa się porównanie do Magicznego lata Roberta McCammona. W obydwu powieściach miejscem akcji jest niewielkie miasteczko, gdzieś na uboczu wszystkiego, gdzie dzieją się rzeczy niezwykłe, czasem przerażające, a narratorem są dorastające dzieci. Uderzające wręcz podobieństwo widać w niektórych scenach jak na przykład pszczoły atakujące wiernych podczas nabożeństwa u McCammona i gołąb wydostający się ze spodni pszczelarza, również podczas mszy, u Słowik.
W przeciwieństwie jednak do McCammona, u Dominiki Słowik od pierwszych stron czujemy dziwną, wywołującą drżenie serca i przyjemnie drażniącą zmysły atmosferę. Niestety dość szybko jednak ona znika. Autorka zbyt bardzo starała się uatrakcyjnić swoją opowieść, przyprawiając ją zbyt dużą ilością absurdu. Zimowla wręcz w nim tonie. Powieść jest też mocno przegadana. Dominika Słowik rozwodzi się w rozbudowanych opisach, które spokojnie mogłyby zamknąć się w dwóch, góra trzech zdaniach.
Autorka popełnia też błąd, bardzo często pojawiający się we współczesnej prozie. Powierzając narrację jednej z bohaterek, pozwala jej na snucie szczegółowych opisów wydarzeń sprzed jej narodzin, sytuacji, w których nie uczestniczyła i miejsc, których nie mogła widzieć takimi, jakimi je przedstawia. Przeskakując z teraźniejszości w przeszłość, odkrywając niesokolej poszczególne elementy tej historii, bardzo utrudnia czytanie Zimowli.
W rezultacie im bliżej końca powieści, tym bardziej jest się zmęczonym i zdezorientowanym. Po zakończeniu lektury nie mam tego WOW, które towarzyszy czytelnikowi na jej początku. Jest tylko „Acha, więc to tak”. A powinno być na odwrót. Wielka szkoda, bo pomysł na fabułę był naprawdę świetny, ale został zbytnio rozwodniony.
Znak, 2019
Zgaga mówi :
Mam wrażenie, że autorka wrzuciła do powieści zbyt dużo. Nie przeszkadzał mi typ narracji, przyspieszenia i powroty w czasie, dygresje od dygresji. Bawiłam się małomiasteczkowym obrazkiem, gdzie z igły zaraz zrobią widły, pełnym plotkarstwa, zabobony i ludowej religijności. Co jakiś czas natrafiałam na zabawne „smaczki” (np. początki pasieki, kury babki Sareckiej). Nawet rozwiązanie było takie… małomiasteczkowe: pufff i uszło powietrze z przedziurawionej dmuchanej zabawki.
Ale w pewnej chwili poczułam się zmęczona – za dużo „grzybów w barszcz.
Oczytany Facet mówi :
Dla mnie to książka całkowicie niestrawna. Jak przedobrzony bigos. Ale fajnie że są ludzie, którym choć trochę smakował ?
Mateusz J mówi :
Właśnie czytam i nie wiem czy skończę. Powieść jest strasznie męcząca .